niedziela, 24 marca 2013

Bucovina 2012



23.03.2013 w kawiarni Południk Zero zorganizowaliśmy slajdowisko dotyczące wyprawy w Bukowinę Południową. Bardzo dziękujemy osobom, które się na nim pojawiły, a poniższą relację dedykujemy tym, którzy z różnych przyczyn nie dotarli na nasze spotkanie. Niestety nie możecie posłuchać naszych mocnych głosów, ani zobaczyć pięknych (tudzież przystojnych) twarzy, ale mamy nadzieję, że nie stanowi to wielkiego problemu ;)

Ostatni obóz wędrowny podzieliliśmy na dwie części. W poprzednim poście można było zapoznać się ze, stricte wędrowniczą, wyprawą w Alpy Rodniańskie, teraz jednak chcielibyśmy się skupić na naszych przygodach z rejonu Bukowiny. Góry same w sobie są jak większość polskiego Beskidu - gęsto zalesione (oczywiście bukiem i sosną) niskie wzgórza, bez rozległych połonin i szczególnie imponujących widoków. Dlaczego więc akurat tam skierowaliśmy nasze kroki? Podróż tym razem miała głębszy cel. Głębszy niż każda dotychczasowa. W wyniku różnych znajomości usłyszeliśmy, że jest możliwość połączenia niesamowicie przyjemnego z niesamowicie pożytecznym... czego skutkiem każdy z nas może teraz zapisać w  CV podpunkt "umiejętność znakowania szlaków".

Tylko dla odważnych - rzecz o transporcie

Może zaczniemy od małego wstępu - anegdotki. Jak już pisaliśmy, jako że wędrownicy są żądni wrażeń, wybraliśmy się w podróż przez Ukrainę. Z grubsza trasa miała przebiegać w sposób następujący: Warszawa - Tarnów - Przemyśl - Czerniowce - Suczawa - Solka... i z grubsza tak przebiegała. Nie obyło się jednak bez kilku znaczących perypetii.

Najsampierw nasz PKS z Warszawy miał spore opóźnienie i w efekcie ledwo wyrobiliśmy się na PKS z Tarnowa - jak wybiegliśmy z jednego autobusu, to drugi już ruszał, ale kierowca zgodził się chwilę opóźnić wyjazd żebyśmy mogli się wpakować z naszymi wielkimi plecakami do luku (a i tak nie wszystkie weszły). Cóż, był to środek nocy, a miejsc w autobusie nie było, więc spaliśmy w przejściu między siedzeniami.

W Przemyślu na dworcu kupiliśmy bilety na autobus do samych Czerniowiec, ale okazało się, iż jest on typem pół-widmo. Niby zapłaciliśmy, niby jakiś facet przyjechał jakimś rozklekotanym ikarusem tworem, ale jakoś tak nie bardzo chciał nas zabrać. Byliśmy niejako bez wyjścia, więc po długich pertraktacjach z kierowcą (a teraz już dwoma, bo drugim autobusem przyjechał jakiś kumpel pierwszego kierowcy), z bólem serca i kieszeni zgodziliśmy się, że jeden autobus zabierze nas i wysadzi tuż za granicą polsko-ukraińską, a drugi później zgarnie nas do Czerniowiec. Należy w tej historii dodać, że te środki transportu były typowymi szmugler-busami, gdzie pasażerowie zrzucali się na łapówkę dla celnika. Najzabawniejsze było to, że najwięcej "towaru" stanowiła... sałata (i inne produkty typu warzywa, owoce, pieluchy, sporadycznie telewizory). Pełni obaw wysiedliśmy tuż za granicą, przy sklepie i czekaliśmy na drugiego kierowcę. I czekaliśmy. I czekaliśmy. I czekaliśmy... I gdy już wykupiliśmy prawie wszystkie czipsy ze sklepiku przyjechał nasz piękny, czerwony gruchot! Jak można było domyślać się od początku - daleko nie zajechał i 30km za Lwowem, pośrodku niczego, rozkraczył się na amen. Trzeba przyznać, że kierowca się starał, próbował naprawić silnik, pojechał stopem do Lwowa po jakieś części, wrócił, ale nic nie wskórał. W międzyczasie inni pasażerowie dzwonili po znajomych, łapali stopa, ewentualnie inne małe busiki, które przejeżdżały, ale nas była aż 9 i nigdzie się nie mieściliśmy. Nawet przyjechał jeden autobus po nas, ale zamknął nam drzwi przed nosem i odjechał. W końcu, kiedy znów noc prawie zapadła przyjechał kolejny, tym razem wypasiony, nowoczesny super-autokar, którego kierowca również nie chciał nas zabrać, ale przemiłe panie Ukrainki, które nim jechały niemal zlinczowały prowadzącego i w ten sposób został niemal zmuszony przez nie do zabrania nas. Panie się zaopiekowały, usadziły na siedzeniach (każdego obok innej) i próbowały nawiązywać wesołą konwersację. Bardzo mile je wspominamy.


Około 4 nad ranem dojechaliśmy do obrzeży Czerniowiec, gdzie autokar kończył swoją trasę, a przedsiębiorcze panie od razu zadzwoniły (czy też znalazły) taksówkę, niemal wytargowały się za nas i w ten sposób znaleźliśmy się pod granicą. Niestety, okazało się, że z tej strony nie da się jej przejść pieszo (chyba, że "drugą opcją", czyli dać w łapę każdemu celnikowi po 20 euro...) i po kolejnych dziesiątkach minut poszukiwań udało nam się znaleźć starszej daty Rumuna, który zgodził się nas zawieźć do Suczawy.

Kiedy już wysiadaliśmy w jakiś dziwny sposób aparat naszego głównego fotografa został w samochodzie. No i cóż, po kierowcy ni widu, ni słychu, na policję zgłosiliśmy (przemili policjanci, dobrze rozmawiający po angielsku), ale aparatu nie udało się odzyskać*. Po kilkugodzinnym zwiedzaniu Suczawy wsiedliśmy do busa w stronę Solki (już bez przygód) i dalej przez góry przeszliśmy do Pojany Mikuli (rum. Poiana Micului).

Podsumowując, w drogę wyruszyliśmy wieczorem 31.07 i w wyniku opóźnień, do samej Pojany dotarliśmy w środku nocy 2/3.08. 

Pojana Mikuli, czyli skąd się wzięli Polacy w Rumunii?

Historia Polonii bukowińskiej sięga połowy XIXw., kiedy to urząd sprawujący pieczę nad tamtymi terenami zdecydował się na zasiedlenie doliny potoku Humor. W wyniku tej decyzji w dolnej części osiedliło sę 40 polskich rodzin, a w górnej 40 rodzin niemieckich. Mieszkańcy wsi mimo pochodzenia żyli ze sobą w zgodzie. Po stronie niemieckiej powstała szkoła polsko-niemiecka, w której dzieci od najmłodszych lat uczył ysię wielokulturowości. W kościele katolickim połowa mszy była po polsku, a połowa po niemiecku i nawet co tydzień zmieniano kolejność, żeby było sprawiedliwie.

W 1911 roku powstał tutaj Dom Polski, który z przerwami działa do dziś. Jedną z takich przerw była oczywiście I Wojna Światowa. W okresie międzywojnia przybytek został rozbudowany z myślą o Polakach przyjeżdżających z Polski. Został wybudowany basen (którego ruiny widzieliśmy) i dużo pokoi gościnnych, gdzie dzieci z Polski przyjeżdżały na kolonie. Prowadzona była również drużyna harcerska.

W 1940 roku ludność niemiecka na wezwanie władz niemieckich przeniosła się w rejon śląska i żywieczczyzny zajmując miejsca przesiedlonych Polaków, a do Pojany sprowadzono rodziny Rumuńskie. Podczas II Wojny Światowej Pojana stała na linii frontu i praktycznie cała wieś została spalona przez Niemców. Ludność schroniła się w górach i ci, którzy nie zostali straceni przez wroga, po powrocie musieli borykać się z głodem, przez co ludność wioski została zdziesiątkowana.

Dopiero od niedawna zaczęto na powrót uczyć języka polskiego i wybudowano polską, ośmioklasową szkołę, gdzie od 5 klasy uczą się również dzieci rumuńskie (bo szkoła po ichniejszej stronie ma jedynie 4 klasy).

Pojana Mikuli aktualnie

Dziś w Pojanie stosunek narodowości wynosi ok. 50/50, gdzie szala przechyla się delikatnie w stronę Polaków. Wieś dość wyraźnie dzieli się na część polską i rumuńską. Gdy szliśmy przez niemal całą wieś (prawie 10km drogi) można było zauważyć, że im dalej szliśmy, tym częściej słyszeliśmy "Dzień Dobry!" i "Cześć!" zamiast "Bună!", które było częstsze na początku wędrówki. 

Polacy są tam bardzo zgraną grupą, a Dom Polski działa prężnie na wielu polach. Wydawane jest pismo "Polonus" oraz "Mały Polonus", tworzone przez dzieci i młodzież, przy pomocy nauczycieli. Stworzono projekt "Dzieci Bukowiny", organizowane są konferencje i pomoc dzieciom z tego rejonu, które żyją w biedzie i mają niski poziom edukacji. Dom Polski pomaga również składać przyszłym studentom papiery na polskie uczelnie. Co roku organizowane są również Dni Polskie, Jasełka i inne przedsięwzięcia. Działa również zespół folkrorystyczny "Mała Poiana".


Polonia w Rumunii postrzegana jest bardzo pozytywnie. Obiegowa opinia mówi, że na Polaku można polegać, że jest sumienny, zorganizowany i że na jego słowie można polegać. Zjawisko patriotyzmu jest tam również bardzo duże, odnieśliśmy wrażenie, że ci ludzie bardziej czują się Polakami, niż ci, którzy mieszkają w Polsce. 

Historię Pojany opowiedział nam pewnego wieczora, przy ognisku, nasz gospodarz - Pan Juraszek. Bardzo pogodny, przemiły człowiek, szef kilku stowarzyszeń, w tym "Obczyny", które ma na celu zaktywizowanie turystyczne Bukowiny Południowej, głównie poprzez znakowanie szlaków. 

Jak widać nazwę wioski zapisano zarówno po polsku jak i po rumuńsku


Szlaki, szlakiska i szlakunie

Po dotarciu na miejsce i rozbiciu obozowiska na polance niedaleko końca wsi (jak się później okazało - na pastwisku) przeszliśmy szkolenie ze znakowania szlaków. Pierwsza różnica między znakami w Polsce i w Rumunii polega na kształcie i kolorach. Salvamont (coś jak połączenie naszego GOPR-u i PTTK) ustalił jedynie trzy kolory znaków - żółty, niebieski i czerwony (jak rumuńskie barwy narodowe), więc znaki muszą odróżniać się kształtami. W górach i na mapach można spotkać więc oznakowania w kształcie trójkąta, krzyżyka, pionowej kreski, kółka i kwadratu.



Poniżej przedstawiamy mapę Bukowiny wraz z naszymi planami co do znakowania. Przeznaczyliśmy na nie tydzień, zakładając, że podzielimy się na dwie grupy. Okazało się jednak, że znakowanie jest trudniejsze niż zakładaliśmy i wykonaliśmy zaledwie trochę ponad połowę założonej pracy (dlatego wracamy za rok, aby ją dokończyć). Zdajemy sobie sprawę, że mapa jest nieczytelna dla osoby, która ją widzi pierwszy raz, więc poniżej przedstawiamy krótką legendę:

Na zielono zaznaczona jest Pojana Mikuli
Na fioletowo zaznaczony jest szlak roboczo nazywany "Numer 1" relacji Marżyna - Dragosza
Na różowo zaznaczony jest szlak roboczo nazywany "Numer 2", relacji Suczawica - Watra Mołdawica
Na czerwono zaznaczony jest mini-szlak roboczo nazywany "Numer 3", relacji Koń - Czumurna


Ostatecznie udało nam się "oszlakować znak", prowadzący z Marżyny do Dragoszy, czyli praktycznie przez całą Bukowinę. Trasa ta zajmuje do przejścia ok. 3 dni. 

Wychodząc z Pojany podzieliliśmy się na dwie grupy - czteroosobową i pięcioosobową. W takim teamach najwygodniej przebiega znakowanie. Jedna osoba idzie pierwsza i odpowiedzialna jest za wybieranie konkretnego drzewa i oczyszczanie go z kory, druga osoba za malowanie, a dwie noszą plecaki z rzeczami (bo malowanie z wielkim worem na plecach nie jest dobrym pomysłem). Oczywiście na krótszych szlakach, gdzie nie trzeba uwzględniać kilku noclegów na trasie, na pewno sytuacja wygląda nieco inaczej, ponieważ bierze się mniej rzeczy.


Grupa pierwsza poszła szlakiem na północ, przechodząc trasę Pojana Mikuli - Bukowica Północna - Skały Kobiet - Orzeł - Wieprzek - Marżyna.

Grupa druga udała się w kierunku południowym (przynajmniej w efekcie końcowym...), przechodząc trasę Pojana Mikuli - Pojana Tarsicior - Pojana Jabłoni - Pojana Strzelecka - Pojana Craci - Wilczyca Południowa - Dział Arszycy - Dragosza

Najtrudniejszym aspektem znakowania szlaków jest oczywiście trzymanie się mapy. O ile w normalnych warunkach kiedy się pomylimy wystarczy starasować zbocze albo iść na azymut - tutaj trzeba iść dokładnie wg. szlaku na mapie, którego w terenie nie ma. Zanim zacznie się malować trzeba być pewnym trasy, więc nie raz nie dwa trzeba wejść kilka razy na jakąś górę żeby się upewnić. Dużo zależy również od pogody, gdyż nie da się malować kiedy pada, ponieważ farba spłynie.

O! Czyli atrakcje na trasie

Skały kobiet, jest to ogromne zwalisko głazów, z którego (jak już się wespnie na górę) rozciąga się piękny widok na Bukowinę. 


Ze Skałami wiąże się krótka, acz tragiczna historia. Podczas II Wojny Światowej schroniły się tam kobiety i dzieci, lecz ich kryjówka została odkryta i wszyscy zostali straceni. Do dzisiaj kobiety z okolicznych wsi, kiedy urodzą dziecko przychodzą do skał kobiet i piszą lub ryją w kamieniu imię ich dziecka, żeby zapewnić mu szczęście (nie mamy zdjęć, ponieważ historię usłyszeliśmy po powrocie ze szlaku, a wcześniej nie uznaliśmy za ciekawe fotografowania imion wypisanych na skale, biorąc je za zwykły wandalizm).

Dziwne formacje naturalne i ludzko-naturalne

Wyryta w buku podobizna kobiety w ciąży (?)
Drzewo pęknięte w pionie na pół, co ciekawe część po lewej była u góry ciągle zielona i żywa.
Drzewo rosnące poziomo, z którego w pionie wyrasta kilka innych drzew - stosunkowo częsty widok

Ludność lokalna

Kiedy nasza grupa dotarłszy do Dragoszy spotkała dwie miłe dziewczynki, z którymi dało się dogadać w języku angielsko-migowym. Niestety nie znaleźliśmy w wiosce noclegu "stodolnianego", ale nasze nowe znajome pokazały nam miejsce przy rzece, gdzie mogliśmy się rozbić. Nim się spostrzegliśmy otaczała nas grupa 14 dzieciaków w różnym wieku, dla których byliśmy nie lada atrakcją. Kiedy się już rozbiliśmy i rozpaliliśmy ognisko przyniesiono nam świeżą wodę ze studni (prosiliśmy o jedną butelkę, a dostaliśmy kilka!), a wieczór upłynął nam na uczeniu się rumuńskiego i uczeniu polskiego dzieci z wioski i zabawie z nimi.


Monastyr Suczawica

Monastyr ten, z racji tego, iż ma spore dofinansowanie jest ogromnym, imponującym kompleksem.Ciężko o nim pisać, ponieważ to jest jedna z rzeczy, które trzeba zobaczyć na własne oczy, a niestety zdjęcia zupełnie nie oddają klimatu tego miejsca. 

Zewnętrzny mur 

W miejscu, w którym spędzaliśmy ostatni nocleg nie było dostępu do wody, więc stwierdziliśmy, że śniadanie zjemy już w wiosce. Do otwarcia monastyru zostało nam trochę czasu, więc kupiliśmy chleb, zrobiliśmy kanapki, ale przydałby się wrzątek, a na środku miasteczka to nie bardzo tak rozpalać ogień... Wysłaliśmy więc dwie osoby do punktu informacyjnego z zapytaniem gdzie możemy zdobyć wrzątek i zostaliśmy odesłani do sióstr zakonnych. A kiedy już do nich poszliśmy, to nawet nie chciały słyszeć o odprawieniu nas z wrzątkiem i zostaliśmy zaproszeni na przepyszne, wegetariańskie, kilkudaniowe, lokalne śniadanie, a na drogę dostaliśmy jeszcze kilka bochenków chleba.

Na twarzach wciąż widać niedowierzanie...
Po tym obfitym śniadaniu poszliśmy na zwiedzanie wnętrza monastyru. Wejście do środka kosztuje 5 lejów, co nie jest ceną zbyt wygórowaną, jak na tak fantastyczne miejsce.

Każdy centymetr budowli pokryty jest pięknymi malunkami

W monastyrze znajduje się co najmniej kilkadziesiąt sióstr - ich kwatery znajdują się w murach



Motyw powtarzający się przy wejściu każdego monastyru - kobieta na dwóch rybach z biało-czerwoną chorągiewką

Kultura budowania domów

Nasze spostrzeżenia są następujące - dom musi być reprezentacyjny! Nawet jeśli z tyłu i boku się rozpada, to od strony drogi musi być okazały. Tak samo jak brama.


Dom z lokalnym wzorem, spotykanym na wielu innych budowlach



Widoki

Oczywiście Bukowina nie jest całkowicie pozbawiona pięknych miejsc...





* W tym celu kupiliśmy w Suczawie tzw. idiotkamerę, za kilkaset lejów żeby mieć jakiekolwiek zdjęcia z wyprawy. Niestety karta pamięci się popsuła i musieliśmy wydać małą fortunę (ponad 700zł) na ich odzyskanie - a też nie udało się wrócić wszystkich. Część zdjęć pochodzi również z telefonu jednego z uczestników. To zdecydowanie najdroższe zdjęcia w naszej historii.

Jeśli ktoś na poważnie pragnie pójść naszymi śladami i zostawić ślady innym serdecznie zapraszamy do kontaktu. Udzielimy wszelkich potrzebnych informacji i przekażemy kontakt do Łukasza Juraszka.

P.S. Więcej zdjęć z naszej wyprawy zobaczyć można tutaj lub tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz