środa, 29 maja 2013

Beskid Mały i Śląski

Krótka Historia o Chochlikach


Dawno, dawno temu pewna Drużyna Wędrownicza, 
o dostojnej nazwie "Tyle Ile Trzeba", wybrała się na rajd w Beskid Mały, aby kontynuować zdobywanie Korony Gór Polski. 
Nie dane jej było jednak osiągnąć kolejnego szczytu, gdyż wstrętne chochliki-psotniki
pozamieniały wszystkie dane na mapach i nasi dzielni trampowie wdrapali się na niewłaściwą górę!
Niestety z każdym kilometrem czasu było coraz mniej i podróżnicy byli zmuszeni wracać do swych ciepłych i przytulnych domów...

Cóż, wstyd się przyznać do takiej wpadki, ale podobno zdarza się najlepszym. Niezniechęceni (a przynajmniej nie za bardzo) postanowiliśmy w tym roku powtórzyć nasz wyczyn, tym razem osiągając sukces (to tylko 3 metry więcej!). Jako że mieliśmy trochę więcej czasu niż standardowy weekend, udało nam się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i dopisać dwa szczyty do listy osiągnięć - Czupel (Beskid Mały) oraz Skrzyczne (Beskid Śląski).

Tradycyjnie wypadałoby zacząć od dojazdu, ale z nim nie ma akurat żadnych problemów. Góry te, przez bliskość dużego miasta, są bardzo turystycznym regionem - jest tam wiele (dobrze oznakowanych) szlaków i schronisk oraz rozbudowany system Kolei Śląskich.

Poniżej nasza trasa - przeszliśmy w sumie około 70 gotów. Noclegi pod namiotem, w krzakach. Jak zwykle. Na mapce zaznaczone są też schroniska, które mijaliśmy po drodze (i od razu widać, że region mocno turystyczny).



Dzień I

Wschód słońca spędziliśmy w pociągu Kolei Śląskich, do którego wsiedliśmy o 5:30 w Katowicach. Około godziny 7:00 dotarliśmy na stację Łodygowice, pokrzepiliśmy się szybkim śniadaniem, poprawiliśmy wszystkie troczki i ruszyliśmy na szlak. Pogoda chciała nas postraszyć i przez chwilę nawet wydawało się, że rozpęta się burza, ale udało nam się jej uniknąć. 

Beskid Mały, jak sama nazwa wskazuje, nie charakteryzuje się wysokimi, stromymi podejściami. Szlaki są poprowadzone bardzo przyjemnie (chociaż częściowo przez teren kamieniołomu i podobno jak się słyszy syrenę, to trzeba szybko uciekać). Po kilku godzinach wdrapaliśmy się na Czupel (933.m.n.p.m.), zrobiliśmy tradycyjną sesję zdjęciową i ruszyliśmy dalej. Musicie jednak uwierzyć na słowo, bo na górze nie ma żadnej tabliczki z nazwą, ani wysokością.



Trochę dalej zrobiliśmy sobie przerwę na małe co nie co przy schronisku PTTK na Magórce Wilkowickiej. Bez szału - duży budynek, typowa baza wypadowa dla wycieczek szkolnych i niedzielnych turystów. Szklanka wrzątku 50gr, toaleta również. Następnie udaliśmy się już w stronę Beskidu Śląskiego. 

Kolejne schronisko na trasie - Stefanka (oznaczone na mapie jako własność ZHR, chociaż teraz jest w posiadaniu miasta Bielsko-Białej) jest bardzo przyjemnym miejscem. Nowa, bardzo ładna, drewniana chata, a na zapleczu małe stadko - kozioł z szatańskimi rogami (ale daje się głaskać), mała kózka i owca. Przyjemne miejsce do zrobienia postoju, wody można nabrać za darmo, ceny są  przystępne (jak na schronisko), a obsługa bardzo miła.




Przemyślenie #1: Nawet znając swój sprzęt trzeba przejrzeć go przed wyjazdem. Mieliśmy dwa namioty, ale okazało się, że w jednym stelaż jest połamany i nie da się go rozłożyć. Spanie w pięć osób w Skaucie nie jest zbyt wygodne (zwłaszcza, jeśli 4/5 ekipy jest płci męskiej). Ale przynajmniej było ciepło.

Dzień II

Tym razem słońce się na nas obraziło i od rana siąpił nieprzyjemny deszcz (który został z nami już do wieczora). No dobra, to herbata, kanapki i w drogę! 

Pierwszy przystanek zrobiliśmy przy schronisku PTTK Szyndzielnia, które jako pierwsze trafia na naszą białą listę schronisk PTTK (fanfary!). Z zewnątrz imponujący, kamienny budynek, który w środku przypomina bardziej basztę lub zamek. Łazienka jest darmowa, a na dodatek w schronisku znajduje się pomieszczenie dla turystów, w którym można sobie umyć menażki czy przygotować kanapki. Trudno nazwać je kuchnią, bo nie ma kuchenki, czajnika czy lodówki, ale jest miejsce żeby zrobić coś na zimno.

Kolejne schronisko, kolejny postój, tym razem PTTK Klimczok. Zatrzymaliśmy się tam tylko na chwilę, nawet nie wchodząc, gdyż nie było takiej potrzeby. Skądinąd dowiedzieliśmy się, że szklanka wrzątku kosztuje złotówkę.

Dalej trasa zrobiła się trochę ciekawsza, gdyż szlak zaczął lawirować i prowadzić niekoniecznie szeroką, górską drogą, a małymi dróżkami po zboczach. Po jakimś czasie zeszliśmy do prywatnego zajazdu Chata Wuja Toma. Na miejscu nie da się dostać wrzątku, trzeba kupić herbatę (5zł), a obsługa nie jest zbyt przyjazna. Raczej nie polecamy, chociaż miejsce całkiem ładne. No i nazwa dobra do gier słownych.

Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze po drodze gazdówkę Biały Krzyż. W środku prawdziwa górolka, z bólem serca, ale jednak, podzieliła się z nami wrzątkiem i zimną wodą (za darmo). 

Dzień zakończyliśmy w bardzo gęstej mgle, dzięki której mogliśmy rozbić namiot niedaleko szlaku.


Przemyślenie #2: Noszenie ze sobą przypraw jest smaczne, ale czosnek zdecydowanie lepszy jest w główkach. Na obozie mieliśmy cały warkocz i nic mu się nie stało, natomiast tym razem wzięliśmy przyprawę w proszku. Otwarta uprzednio torebka wysypała się jednemu z uczestników do plecaka (to na pewno robota tych chochlików!), a wstęga odstraszająca wampiry ciągnęła się za nami aż do Warszawy.

Dzień III

Ostatni dzień rozpoczęliśmy od bardzo pożywnej kaszki mleczno-ryżowej i udaliśmy się na Skrzyczne (1257 m.n.p.m.). Schronisko na szczycie jest wiekowe, z tradycją, a prócz tego narciarskie i drogie. Toaleta kosztuje złotówkę, wrzątku nie braliśmy, gdyż pogoda nam dopasowała. 



Następnie zeszliśmy do Ostrego i stwierdziliśmy, że bez sensu jest iść otwartym polem do Żywca, więc weszliśmy jeszcze raz na grzbiet i zeszliśmy dopiero do Węgierskiej Górki, kończąc w ten sposób górską część wyjazdu. 

Przemyślenie #3: Zdecydowanie - jeśli wiemy, że w pociągu są miejscówki, to trzeba w nie zainwestować tych kilka złotych. Jadąc z Warszawy musieliśmy zablokować przejście i toaletę (bo plecaki się już w przejściu nie mieściły), a z powrotem jechaliśmy już luksusowo, na siedzeniach.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz